30 kwi 2012

4. Joanna


- Wszystkiego najlepszego z okazji naszej rocznicy. To już setny sms, który dzisiaj wysłałam. Łącznie z wczorajszymi jest ich ponad pięćset. Wstydzę się coraz mniej. To pewnie normalne, w końcu śmiałość przyjdzie z czasem. Zresztą sam wiesz najlepiej – nacisnęła guzik „wyślij”.

Siadając w głębokim fotelu zrzuciła ze stóp miękkie kapcie mające kształt pluszowych niedźwiadków z wyłupiastymi, czarnymi i bardzo mieniącymi się oczkami. W połączeniu z flanelową pidżamą, szlafrokiem z polaru i wytartą gumką we włosach wyglądała uroczo. Lampka rzucająca ciepłe światło tuszowała wszystkie zmarszczki na jej twarzy sprawiając, że w tej perspektywie traciła dobre pięć lat. Kolejne pięć miały załatwić leżące nieopodal kremy oraz nowoczesne serum upolowane w okolicznej aptece. Farmaceutka przysięgała, że wszelkie niedobory zostaną uzupełnione. I na to właśnie liczyła. Zresztą nie miała zbyt wiele czasu – krążąca nieopodal, młodsza od niej niewiasta stanowiła i tak za duże zagrożenie, które przy braku prewencji mogło mieć nieodwracalne skutki. Zgodnie z przykazaniami wyniesionymi z rodzicielskiej szkoły własnej matki wiedziała, że nie może sobie na to pozwolić. Przecież chodziło o prawdziwą i absolutnie niepowtarzalną miłość. W dodatku tak pięknie wszystko się zaczęło – bez zbędnych udziwnień, bez wzajemnego oceniania oraz analiz. Bez stresu i sztampowych słów o jej pięknych oczach. Bez nieświeżych kwiatów, które umierają zaraz po tym jak zostaną wręczone. Za to objawił się w tajemnicy, owiany niepewnością oraz tą niezdrową fascynacją anonimowości „kto jest po drugiej stronie”. Zresztą zdrowy rozsądek wyłączyła jakieś piętnaście kilogramów temu, kiedy dotarło do niej, że nie ma szans zostać drugą Bridget Jones. Najprawdopodobniej brakowało określenia „urocze” do wszystkich potknięć jakie notorycznie popełniała. Dodatkowo żaden z przystojnych, piekielnie inteligentnych mężczyzn nie zamierzał być ani jednym z adoratorów. Jedyne co mogłoby sprawić, aby ktokolwiek dostrzegł nutkę podobieństwa to fakt, że po wódce zawsze wypatrywała zgrai dzikich psów czekających na to aż padnie i nie wstanie. Magia trwała. Jak w filmie „Nigdy w życiu” albo  w „Seksie w wielkim mieście”. Tyle, że w wirtualu i bez zapachu testosteronu. Bez małych porcji kolacji w wyszukanym miejscu oraz monologów głównej bohaterki. Bez depilacji, za to z niezliczoną ilością słów przepływających przez sieć w takim natężeniu, że niemal czuła ich oblepiającą obecność na swojej skórze. Codzienność poszła precz – kupy na chodnikach, staruszki pchające się w przeludnionym autobusie, dresiarze nad ranem ciskający butelkami w śmietnik, wymóg poprawności politycznej, propaganda anoreksji i bulimii, połykanie jajeczek tasiemca oraz cała reszta, która wyprowadzała ją z równowagi. Wszystko było dokładnie takie, jakie być powinno.

*

- Zupełnie nie rozumiem tej twojej obsesji na temat anonimowości – zaśmiała się patrząc w monitor. – Przecież od kilku dni dokładnie wiem kim jesteś. Swoją drogą wstawiłeś niezłe zdjęcia z wakacji. Szkoda tylko, że tło psuje ta przybłęda po lewej, którą musiałeś przez przypadek objąć. Wiem, tak wypada. W końcu dobry i szczodry z ciebie człowiek – stukała w klawiaturę. – Nie mam ci tego za złe. Do mnie też doklejali się różni faceci. Ważne, żeby mieć priorytety. Ona przyjdzie i pójdzie. Prawdziwa miłość zostanie na wieki – wzięła głęboki oddech. – Nieziemsko dzisiaj pachniała twoja koszula. Mam nadzieje, że poczułeś jak dotknęłam twojego ramienia i dmuchnęłam ci w kark kiedy staliśmy razem w autobusie. Zresztą nie ważne – powtórzę to przy najbliższej okazji. Jutro wychodzisz wcześniej, bo masz rano zajęcia. Wracasz… niech sobie przypomnę. Około szóstej, prawda? Nie powinnam się spóźnić. Pamiętaj żeby zamknąć okna, ponoć mają być burze. Nie chciałabym, abyś zastał nieporządek w mieszkaniu – wyszeptała. – Oboje lubimy systematyczność w działaniu i pewną stagnację myśli.
           
            Zanim weszła do kuchni zdjęła z głowy kaptur sportowej bluzy. W radiu znowu grali ten irytujący kawałek składający się z dwóch bitów oraz trzech słów, który miał to do siebie, że później człowiek chodził przez cały dzień podśpiewując bez szans, aby przed wieczorem mógł skończyć. Sięgając po butelkę z wodą dotarło do niej, że nabyta dzisiaj wiedza otwiera przed nią nieograniczone możliwości. Mogła, dajmy na to, od teraz wkładać pełne namiętności listy do jego skrzynki, albo rozsypywać płatki róż na klatce. Mogła również wysyłać do niego kuriera, albo towarzyszyć w drodze do pracy, dokładnie tak jak kilka godzin temu.
            Dźwięk smsa sprawił, że poderwała się z miejsca. Drżącą ręką podniosła telefon powtarzając w duchu jak mantrę zaklęcie sprowadzające wieści od niego, które znalazła jakiś czas temu w Internecie. Miało ono nie tylko podsycać kontakt, ale również sprawić, aby wybranek oszalał z miłości do niej. Na jednym z for ezoterycznych dziewczyny zapewniały na swoim przykładzie, że miało pełną skuteczność.

- Kimkolwiek jesteś nie dzwoń, nie pisz, nie wysyłaj e-maili – brzmiała pierwsza z trzech wiadomości. – Ja i moja dziewczyna nie życzymy sobie takiego kontaktu, ulokuj uczucia w kimś innym! Mam nadzieje, że dotarło: nie jestem zainteresowany ani znajomością ani skokiem w bok – otworzyła kolejne dwie.

            Trzymając w zaciśniętej dłoni telefon osunęła się bez słowa na łóżko i przykryła kołdrą.

- Oczywiście, że dotarło. Dotarło bardziej niż ci się mogło wydawać – wyszeptała patrząc załzawionymi oczami w stronę zawieszonego na ścianie zdjęcia wydrukowanego kilka dni wcześniej z popularnego portalu społecznościowego. – Wszystko stało się jasne.

23 kwi 2012

3. Ewa


Kiedy odezwał się dzwonek Ewa poprawiała ostatni obraz z kolekcji, którą on wniósł do jej mieszkania zaraz po oficjalnych zaręczynach. Potraktowała to kompromisowo, wystawiając kolekcję płyt i książek w równie widoczne miejsce oszukując samą siebie, że ma to na celu jedynie wyrównanie szans, a nie żałosną próbę odwrócenia uwagi od ścian. W końcu prezentowana sztuka zakrawała w niektórych kręgach za kontrowersję, a przy okazji nadawała temu miejscu zbyt oczywisty przekaz. Najpierw nie chciała o tym rozmawiać. Później okazało się, że zwyczajnie nie potrafi, bo każdy z argumentów był zręcznie odtrącany przez ukochanego, w emocjonalnej dyskusji, która kilka miesięcy wcześniej straciła ostatnie cechy merytorycznej. Zbyt dużo machania rękami, pasji w wypluwaniu śliny i przykrótkich, niedotleniających oddechów. Więc odpuściła wybierając najprostszą z dróg – mówienie „niepełnej prawdy”, w środowisku nazywane „wyrafinowaną dyplomacją” i będące niezwykle cenną umiejętnością. W dodatku znudziło jej się słuchanie tych samych tekstów kierowanych z premedytacją w jej stronę. Na pamięć znała wyciągany przez narzeczonego cytat o tym, że kobiety to zwykły błąd natury, upośledzony cieleśnie oraz duchowo jako przeciwieństwo mężczyzny, przydatny jedynie do reprodukcji. Kiedyś po takich słowach następowało klepnięcie w tyłek i gromki śmiech. Ale „kiedyś” to nie „dziś” – będące, w jego mniemaniu, milowym krokiem oraz „tymi lepszymi czasami”, do których z sentymentem  będą wracać w przyszłości.

- Widzę, że mieszkanie robi się coraz ciaśniejsze – odezwała się Michalina stając nagle w progu i próbując złapać oddech. – Nie otwierałaś, więc…
- Cześć, kochana! Jezu, nic się nie zmieniłaś – Ewa podbiegła do koleżanki odbierając jej bagaże. – Zaskoczyłaś mnie tym telefonem. Zakładałam pierwszeństwo wizyty w domu rodzinnym nad odwiedzinami starej znajomej. Jak widać wspólne przejścia z pedagogiem szkolnym w liceum zbliżają ludzi na lata – zaśmiała się. – Dobrze, że jesteś.
- A on nie miał nic przeciwko? To w końcu kilka dni.
- A on nie miał nic przeciwko, bo to było zdanie oznajmujące, a nie pytanie. Zresztą póki co nie mamy wspólnoty majątkowej i on w tej materii, na tych 40 metrach, ma niewiele do powiedzenia.
- Ściany na pewno nie zostały nią objęte? – Michalina skinęła głową w stronę najbliższej reprodukcji. – Nie jestem w stanie nawet określić stopnia wyrafinowania jego gustu. No chyba, że przez ostatnie miesiące doznałaś jakiegoś artystycznego przełomu w swoim życiu, o czym zapomniałaś mnie poinformować – dodała mrużąc oczy.
- Chodź, głupia, do kuchni. Najpierw obiad czy flaszka? Mroziłam od rana.
- A ty znasz mnie od wczoraj? – powiedziała Michalina zamykając drzwi lodówki.

2. Bilet w jedną stronę


Hala odlotów wypełniona była po brzegi. Niekończące się kolejki przy wszystkich stanowiskach zawijały gdzieś w okolicach wyjść, bądź mutowały w następne tworząc prawdziwe apogeum chaosu. Obsługa przeciskała się między ludźmi niewzruszona z założonymi rękami. Co jakiś czas ktoś podbiegał i błagalnym tonem, w łamanej konfiguracji języków prosił, aby go przepuścić. W końcu samolot opóźniony o trzy godziny, bagaż zgubiony, a potem zaraz odnaleziony i w dodatku już zamykają odprawę. A jeszcze trzeba ominąć kobietę na kontroli, trzymając w duchu kciuki za to, aby nie przyczepiła się alkoholu z bezcłowego, albo do czegoś co miała w podręcznym. Na zdejmowanie butów naprawdę już czasu nie ma więc jeżeli znowu bramka zacznie piszczeć to na pewno ostatni środek transportu do kraju w dniu dzisiejszym odleci, a wraz z nim siedemdziesiąt pięć ciężko zapracowanych Euro, o przeliczniku na dniówki i złotówki nie wspominając.

Michalina próbowała uregulować oddech. W końcu te kilka ostatnich metrów między sklepem, a bramą, które musiała przebiec ciągnąc za sobą podręczną walizkę to dla niej, od jakiegoś czasu, nie taka oczywista sprawa. Brak kondycji to jedno, a siatki w rękach - drugie. Zajmując miejsce w kolejce pomyślała, że jeszcze trzy godziny i wszystko wróci do normy „sprzed” – sprzed wyjazdu, sprzed porażki w obcym kraju, sprzed kolejnej szansy od losu. I zacznie się „po” – po przylocie, po przekroczeniu progu, po pierwszej potężnej awanturze od lat. Może jeszcze stoi niedaleko domu ten pustostan, w którym znikała szukając odrobiny spokoju. Przecież dzieciom z „dobrego domu” nie wypada się włóczyć bez celu. W ogóle wiele rzeczy im nie wypada, ale zachowywanie rodem z bezpańskiego psa to już przekroczenie większości akceptowalnych granic.

Usiadła niedaleko wejścia, obok pary staruszków, którzy w milczeniu obserwowali co działo się za malutkim oknem. Wyglądali bardzo spokojnie, ssąc miętówkę i w ogóle nie zwracając uwagi na tłum, który przedzierał się do wewnątrz. Gustownie ubrane stewardessy nie ukrywały własnego znudzenia powtarzalnością tej sytuacji. Bez jakiegokolwiek silenia się na uprzejmość przy każdej sposobności powtarzały jak mantrę, że torby to pod fotel naprzeciwko, a w ogóle palenie na pokładzie jest nie tylko surowo zabronione, ale i karalne. Bierze się takiego delikwenta i po wylądowaniu stawia przed sądem, który na pewno zarządzi drogie zadośćuczynienie. Zaraz obok, po prawej stronie rozsiadły się dwie kobiety podskakując radośnie przy każdej z wypowiadanych fraz.

- Będzie dobrze, zwyczajny samolot pracowniczy – pomyślała kładąc głowę na oparciu.
           
Okazało się, że jest 40 minut spóźnienia, bo któraś z uczestniczek podróży ma coś podejrzanego w bagażu. Oczywiście pierwsze skojarzenia Michaliny oscylowały między kobietą z lotniska JFK, która pod płaszczem próbowała przemycić tarantulę, facetem z plecakiem wypełnionym piaskiem wraz z małą palmą, a amerykańską podróżniczką wiozącą w folii, spreparowaną specjalnie w ramach voodoo, ludzką głowę. Przecież pomysłowość współtowarzyszy wcale nie musi zamykać się w szczelnych ramach szablonowych zachowań. Zwłaszcza jak leci się z tak wyposzczonym tłumem, który nie czuje nad sobą narodowego bata przyzwoitości. Zaraz po starcie zrobiło się luźniej. Zapach plastikowych skarpet powoli wypełniał przód samolotu sprawiając, że każdy ze zdjętymi butami był odtąd głównym podejrzanym. I wszyscy udawali, że ich to nie dotyczy. Sąsiadki po prawej szczebiotały na temat swoich mężów, którzy już po dwudziestu latach mieszkania na niemieckiej ziemi zaczęli się płynnie porozumiewać. Małżeństwo po lewej szeptało na temat ogólnej sytuacji dzisiejszego lotu próbując ustalić o której będzie lądowanie. I tylko od czasu do czasu starsza pani perfekcyjnie ucinała krótką inwektywą zdanie męża dając przy tym popis własnych umiejętności ćwiczonych przez lata. Z tyłu trzy dziewczyny, kontynuując dialog jeszcze z lotniska, analizowały zapachy perfum, które właśnie kupiły. Były zapakowane w tak piękne flakoniki i podpisane tak drogą czcionką, że grzechem byłoby nie rozpylić każdego z nich w ramach przetestowania. Musiała w tym wszystkim być jakaś myśl przewodnia, może badania rynku, zbieranie informacji od konsumentów, kryptoreklama. Cokolwiek, co mogłoby wytłumaczyć dlaczego ostatni głęboki oddech Michaliny smakował Calvinem Kleinem w wersji unisex. Z przodu właśnie nadchodziły stewardessy pchając przed sobą pokładowy wózek ze wszystkimi dobrami jakie można wcisnąć ludziom podczas seansu w kinie, na placu zabaw, albo w obwoźnej sprzedaży samolotowej. Wysypujące się słodycze, pseudo pieczywo, gumowe zabawki, wilgotne orzeszki ziemne i alkohol w mikro porcjach.

- Ile można czekać – odezwał się ktoś nieopodal przełamując barierę szumu panującego na pokładzie – 3 piwka dla mnie i dwa dla kolegi. Bez kubków.
- Po co kubki, jak to na dwa łyki jest – dodał drugi.
- U mnie w Anglii to też sprzedają w takich małych, z kolegami wódki dolewamy. Jak pięknie Angole rzygają pod siebie – dodał z uśmiechem. – Jeszcze się nie zdarzyło, żeby któryś wytrzymał, a że wszyscy są mało rozgarnięci to żaden nie wyczai, że numer powtarzamy od miesięcy.
- I dla mnie dodatkowo to w zielonym opakowaniu – powiedział trzeci. Ile? Spokojnie, niech pani zatrzyma resztę. Stać mnie na napiwki, zwłaszcza dla tak ładnych dziewczyn.

Michalina zobaczyła jak znad siedzenia wyłania się opalona, wyjątkowo chuda ręka z brudnymi paznokciami. Na nadgarstku miała zawiązane kilka wytartych rzemyków i brązowe koraliki na białej gumce. Zanim jednak dziewczyna zdążyła pomyśleć skąd kojarzy tak osobliwą biżuterię rozpętało się piekło. Nagle wszystkie dzieci zaczęły marudzić żądając zabawek i chrupiących smakołyków z wózka wytwarzając dookoła atmosferę nie wróżącą szybkiego rozwiązania. Jako pierwsza wybuchła śliczna trzylatka o złotych włosach, krzycząc i okładając malutkimi piąstkami własną matkę po głowie przy całkowitym braku reakcji ze strony widowni, dla której specjalnie weszła na fotel. Później trzeba było łapać chłopca – uciekiniera rzucającego się po podłodze. Występ małych solistów podsumował chór krzyczących rodziców, którzy w swojej bezradności próbowali stosować znane im techniki rodzicielskie.

- Szanowni państwo powoli zbliżamy się do lądowania – głos kapitana przerwał dantejskie sceny. – W imieniu swoim oraz załogi dziękuję za wspólny lot. Polecamy się na przyszłość.

1. Michalina


Leżała na łóżku. Został tylko jeden dzień, dziewiętnaście godzin i trzydzieści sześć minut na to, aby mogła powiedzieć o tym miejscu, że należy do niej. Po tym czasie przyjadą jacyś obcy ludzie i to oni będą tutaj leżeć, dotykać pozostawione przez nią szafki oraz używać tych naczyń, które nie zmieściły się do walizki. To nic, że matka wytoczy ciężką artylerię wspomnień na temat okupacji i drogich garów chowanych przez babcię, będących dwa pokolenia później oddawane obcokrajowcom za bezcen i w imię prozaicznego braku miejsca w bagażu.

- Wspaniale, że zostają – wyszeptała. – Idealny wentyl bezpieczeństwa.

Odwróciła się. Bladożółta ściana miała ślady częstego używania. Zacieki. Z północy na południe. Na wschodzie nieco więcej niż na zachodzie. Pewnie rura była nieszczelna. To się zdarza. Nawet w ostoi wyimaginowanego raju. Zresztą widziała je po raz pierwszy. Przeliczając ilość spędzonych tutaj poranków, kiedy wszystko było niezwykle widoczne, mogła czuć się usprawiedliwiona. Ciężko pracowała na dwie zmiany, mając wymagającego szefa, który za punkt honoru postawił sobie dążenie do perfekcji zegarka kieszonkowego. Zawsze na miejscu i zawsze na czas. A jeżeli ktoś miał z tym problem to na zapleczu, między metalowym stołem do wszelkiej maści podrobów, a ironią „zmywarki” z lewym paszportem rodem z Białorusi, znajdował się kąt do skutecznej reprymendy. To, że była nim pospolita chłodnia nie przeszkadzało nikomu do czasu, kiedy okazało się, że sterczące pod wpływem zimna sutki pracownic nie były tak sugestywne jak kurczące się penisy chłopców z obsługi. Od czasu, kiedy do wszechwładającego dotarła ta nieubłagana prawda dyktowana przez naturę, odtąd wszelkie pouczenia w łaskawości swojej wielkiej wygłaszał na zapleczu między chińskimi zamiennikami drogich produktów ustawionymi alfabetycznie obok siebie. I nikogo nie dziwiło, że zazwyczaj lądowali tam konkretni mężczyźni, którzy po takiej przemowie wracali zmęczeni i nazbyt rozkojarzeni, aby nadal obsługiwać salę.

- Takie życie. Ani napiwków, ani nawet chwilowego molestowania, na które można by zrzucić choć odrobinę problemów. Przy spuszczonej przyłbicy trzeba będzie wrócić i spojrzeć matce w twarz – pomyślała przewracając się na drugi bok. – Nigdy w życiu tego nie pojmie. Nie ma szans. Porzygam się jak uruchomi ten swój „kalkulator” zysków i strat wraz z karygodnym palcem wskazującym i nieznośną tonacją „wysokiego C” – westchnęła.

Zegar wybił dwudziestą. Zamknęła oczy udając, że śmierdząca wilgocią kołdra wcale nie była zbyt gruba i przepocona jak na tę porę roku. Zresztą w tym momencie to naprawdę nie miało dla niej znaczenia. Powrót do ojczyzny spowodowany młodzieńczymi podrygami znudzonych koleżanek i tak absorbował ją na tyle, że poddała mu się bezgranicznie jednocześnie przeklinając w duchu brak umiejętności jakiejkolwiek asertywności. W końcu miały zniknąć dobre, ciche dni pozbawione wyrzutów w rodzimym języku. Poza tym powoli kończyły jej się kłamstwa, a te wytworzone, już funkcjonujące z niebywałym sukcesem, przestawały odpowiadać jakiejkolwiek logice. Ich kruchy fundament mógłby w każdym momencie, przy odrobinie woli drążącego, rozpaść się na milion kawałków odsłaniając tym samym marną sytuację Michaliny. Nie było już odwrotu.