Leżała na łóżku. Został
tylko jeden dzień, dziewiętnaście godzin i trzydzieści sześć minut na to, aby mogła
powiedzieć o tym miejscu, że należy do niej. Po tym czasie przyjadą jacyś obcy
ludzie i to oni będą tutaj leżeć, dotykać pozostawione przez nią szafki oraz
używać tych naczyń, które nie zmieściły się do walizki. To nic, że matka
wytoczy ciężką artylerię wspomnień na temat okupacji i drogich garów chowanych
przez babcię, będących dwa pokolenia później oddawane obcokrajowcom za bezcen i
w imię prozaicznego braku miejsca w bagażu.
- Wspaniale, że zostają –
wyszeptała. – Idealny wentyl bezpieczeństwa.
Odwróciła się. Bladożółta ściana miała
ślady częstego używania. Zacieki. Z północy na południe. Na wschodzie nieco
więcej niż na zachodzie. Pewnie rura była nieszczelna. To się zdarza. Nawet w ostoi
wyimaginowanego raju. Zresztą widziała je po raz pierwszy. Przeliczając ilość
spędzonych tutaj poranków, kiedy wszystko było niezwykle widoczne, mogła czuć
się usprawiedliwiona. Ciężko pracowała na dwie zmiany, mając wymagającego
szefa, który za punkt honoru postawił sobie dążenie do perfekcji zegarka
kieszonkowego. Zawsze na miejscu i zawsze na czas. A jeżeli ktoś miał z tym
problem to na zapleczu, między metalowym stołem do wszelkiej maści podrobów, a
ironią „zmywarki” z lewym paszportem rodem z Białorusi, znajdował się kąt do
skutecznej reprymendy. To, że była nim pospolita chłodnia nie przeszkadzało
nikomu do czasu, kiedy okazało się, że sterczące pod wpływem zimna sutki
pracownic nie były tak sugestywne jak kurczące się penisy chłopców z obsługi.
Od czasu, kiedy do wszechwładającego dotarła ta nieubłagana prawda dyktowana
przez naturę, odtąd wszelkie pouczenia w łaskawości swojej wielkiej wygłaszał
na zapleczu między chińskimi zamiennikami drogich produktów ustawionymi
alfabetycznie obok siebie. I nikogo nie dziwiło, że zazwyczaj lądowali tam
konkretni mężczyźni, którzy po takiej przemowie wracali zmęczeni i nazbyt
rozkojarzeni, aby nadal obsługiwać salę.
- Takie życie. Ani napiwków, ani
nawet chwilowego molestowania, na które można by zrzucić choć odrobinę
problemów. Przy spuszczonej przyłbicy trzeba będzie wrócić i spojrzeć matce w
twarz – pomyślała przewracając się na drugi bok. – Nigdy w życiu tego nie
pojmie. Nie ma szans. Porzygam się jak uruchomi ten swój „kalkulator” zysków i
strat wraz z karygodnym palcem wskazującym i nieznośną tonacją „wysokiego C” –
westchnęła.
Zegar wybił dwudziestą. Zamknęła
oczy udając, że śmierdząca wilgocią kołdra wcale nie była zbyt gruba i
przepocona jak na tę porę roku. Zresztą w tym momencie to naprawdę nie miało dla
niej znaczenia. Powrót do ojczyzny spowodowany młodzieńczymi podrygami
znudzonych koleżanek i tak absorbował ją na tyle, że poddała mu
się bezgranicznie jednocześnie przeklinając w duchu brak umiejętności
jakiejkolwiek asertywności. W końcu miały zniknąć dobre, ciche dni pozbawione
wyrzutów w rodzimym języku. Poza tym powoli kończyły jej się kłamstwa, a te
wytworzone, już funkcjonujące z niebywałym sukcesem, przestawały odpowiadać
jakiejkolwiek logice. Ich kruchy fundament mógłby w każdym momencie, przy
odrobinie woli drążącego, rozpaść się na milion kawałków odsłaniając tym samym
marną sytuację Michaliny. Nie było już odwrotu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz