Hala odlotów wypełniona była po
brzegi. Niekończące się kolejki przy wszystkich stanowiskach zawijały gdzieś w
okolicach wyjść, bądź mutowały w następne tworząc prawdziwe apogeum chaosu.
Obsługa przeciskała się między ludźmi niewzruszona z założonymi rękami. Co
jakiś czas ktoś podbiegał i błagalnym tonem, w łamanej konfiguracji języków
prosił, aby go przepuścić. W końcu samolot opóźniony o trzy godziny, bagaż zgubiony,
a potem zaraz odnaleziony i w dodatku już zamykają odprawę. A jeszcze trzeba
ominąć kobietę na kontroli, trzymając w duchu kciuki za to, aby nie przyczepiła
się alkoholu z bezcłowego, albo do czegoś co miała w podręcznym. Na zdejmowanie
butów naprawdę już czasu nie ma więc jeżeli znowu bramka zacznie piszczeć to na
pewno ostatni środek transportu do kraju w dniu dzisiejszym odleci, a wraz z
nim siedemdziesiąt pięć ciężko zapracowanych Euro, o przeliczniku na dniówki i
złotówki nie wspominając.
Michalina próbowała uregulować
oddech. W końcu te kilka ostatnich metrów między sklepem, a bramą, które
musiała przebiec ciągnąc za sobą podręczną walizkę to dla niej, od jakiegoś
czasu, nie taka oczywista sprawa. Brak kondycji to jedno, a siatki w rękach - drugie.
Zajmując miejsce w kolejce pomyślała, że jeszcze trzy godziny i wszystko wróci
do normy „sprzed” – sprzed wyjazdu, sprzed porażki w obcym kraju, sprzed
kolejnej szansy od losu. I zacznie się „po” – po przylocie, po przekroczeniu
progu, po pierwszej potężnej awanturze od lat. Może jeszcze stoi niedaleko domu
ten pustostan, w którym znikała szukając odrobiny spokoju. Przecież dzieciom z „dobrego
domu” nie wypada się włóczyć bez celu. W ogóle wiele rzeczy im nie wypada, ale
zachowywanie rodem z bezpańskiego psa to już przekroczenie większości
akceptowalnych granic.
Usiadła niedaleko wejścia, obok
pary staruszków, którzy w milczeniu obserwowali co działo się za malutkim
oknem. Wyglądali bardzo spokojnie, ssąc miętówkę i w ogóle nie zwracając uwagi
na tłum, który przedzierał się do wewnątrz. Gustownie ubrane stewardessy nie
ukrywały własnego znudzenia powtarzalnością tej sytuacji. Bez jakiegokolwiek
silenia się na uprzejmość przy każdej sposobności powtarzały jak mantrę, że
torby to pod fotel naprzeciwko, a w ogóle palenie na pokładzie jest nie tylko
surowo zabronione, ale i karalne. Bierze się takiego delikwenta i po
wylądowaniu stawia przed sądem, który na pewno zarządzi drogie zadośćuczynienie.
Zaraz obok, po prawej stronie rozsiadły się dwie kobiety podskakując radośnie
przy każdej z wypowiadanych fraz.
- Będzie dobrze, zwyczajny
samolot pracowniczy – pomyślała kładąc głowę na oparciu.
Okazało się, że jest 40 minut
spóźnienia, bo któraś z uczestniczek podróży ma coś podejrzanego w bagażu.
Oczywiście pierwsze skojarzenia Michaliny oscylowały między kobietą z lotniska
JFK, która pod płaszczem próbowała przemycić tarantulę, facetem z plecakiem
wypełnionym piaskiem wraz z małą palmą, a amerykańską podróżniczką wiozącą w
folii, spreparowaną specjalnie w ramach voodoo, ludzką głowę. Przecież
pomysłowość współtowarzyszy wcale nie musi zamykać się w szczelnych ramach
szablonowych zachowań. Zwłaszcza jak leci się z tak wyposzczonym tłumem, który
nie czuje nad sobą narodowego bata przyzwoitości. Zaraz po starcie zrobiło się
luźniej. Zapach plastikowych skarpet powoli wypełniał przód samolotu
sprawiając, że każdy ze zdjętymi butami był odtąd głównym podejrzanym. I
wszyscy udawali, że ich to nie dotyczy. Sąsiadki po prawej szczebiotały na
temat swoich mężów, którzy już po dwudziestu latach mieszkania na niemieckiej
ziemi zaczęli się płynnie porozumiewać. Małżeństwo po lewej szeptało na temat
ogólnej sytuacji dzisiejszego lotu próbując ustalić o której będzie lądowanie.
I tylko od czasu do czasu starsza pani perfekcyjnie ucinała krótką inwektywą
zdanie męża dając przy tym popis własnych umiejętności ćwiczonych przez lata. Z
tyłu trzy dziewczyny, kontynuując dialog jeszcze z lotniska, analizowały
zapachy perfum, które właśnie kupiły. Były zapakowane w tak piękne flakoniki i
podpisane tak drogą czcionką, że grzechem byłoby nie rozpylić każdego z nich w
ramach przetestowania. Musiała w tym wszystkim być jakaś myśl przewodnia, może
badania rynku, zbieranie informacji od konsumentów, kryptoreklama. Cokolwiek,
co mogłoby wytłumaczyć dlaczego ostatni głęboki oddech Michaliny smakował
Calvinem Kleinem w wersji unisex. Z przodu właśnie nadchodziły stewardessy
pchając przed sobą pokładowy wózek ze wszystkimi dobrami jakie można wcisnąć
ludziom podczas seansu w kinie, na placu zabaw, albo w obwoźnej sprzedaży
samolotowej. Wysypujące się słodycze, pseudo pieczywo, gumowe zabawki, wilgotne
orzeszki ziemne i alkohol w mikro porcjach.
- Ile można czekać – odezwał się
ktoś nieopodal przełamując barierę szumu panującego na pokładzie – 3 piwka dla
mnie i dwa dla kolegi. Bez kubków.
- Po co kubki, jak to na dwa łyki
jest – dodał drugi.
- U mnie w Anglii to też
sprzedają w takich małych, z kolegami wódki dolewamy. Jak pięknie Angole rzygają
pod siebie – dodał z uśmiechem. – Jeszcze się nie zdarzyło, żeby któryś
wytrzymał, a że wszyscy są mało rozgarnięci to żaden nie wyczai, że numer
powtarzamy od miesięcy.
- I dla mnie dodatkowo to w
zielonym opakowaniu – powiedział trzeci. Ile? Spokojnie, niech pani zatrzyma
resztę. Stać mnie na napiwki, zwłaszcza dla tak ładnych dziewczyn.
Michalina zobaczyła jak znad
siedzenia wyłania się opalona, wyjątkowo chuda ręka z brudnymi paznokciami. Na
nadgarstku miała zawiązane kilka wytartych rzemyków i brązowe koraliki na
białej gumce. Zanim jednak dziewczyna zdążyła pomyśleć skąd kojarzy tak
osobliwą biżuterię rozpętało się piekło. Nagle wszystkie dzieci zaczęły
marudzić żądając zabawek i chrupiących smakołyków z wózka wytwarzając dookoła
atmosferę nie wróżącą szybkiego rozwiązania. Jako pierwsza wybuchła śliczna
trzylatka o złotych włosach, krzycząc i okładając malutkimi piąstkami własną
matkę po głowie przy całkowitym braku reakcji ze strony widowni, dla której
specjalnie weszła na fotel. Później trzeba było łapać chłopca – uciekiniera
rzucającego się po podłodze. Występ małych solistów podsumował chór krzyczących
rodziców, którzy w swojej bezradności próbowali stosować znane im techniki
rodzicielskie.
- Szanowni państwo powoli
zbliżamy się do lądowania – głos kapitana przerwał dantejskie sceny. – W
imieniu swoim oraz załogi dziękuję za wspólny lot. Polecamy się na przyszłość.
Taka wspólna podróż może naprawdą dać w kość. Wiem coś o tym. Nie tak dawno byłam świadkiem przypadkowej znajomości pewnej pary, która poznała się dzięki temu, że ich siedzenia sąsiadywały ze sobą. Początkowo zachwyceni swoim towarzystwem podejmowali rozmaite tematy dotyczłce sytuacji w Polsce, rynku pracy, gospodarki, finansów, Unii Europejskiej i ogólnoświatowych tendencji rozwoju. Pod koniec podróży nie mogli na siebie już patrzeć. Niekiedy sama wiedza to za mało. Czasem wystarczy zwykła ludzka życzliwość.
OdpowiedzUsuńPS' To nie prawda, że amerykańskie turystki przewożą spreparowane głowy!
Odnośnie spreparowanych głów to natchnienie dał mi artykuł onetu (teraz niedostępny) - jego kopia znajduje się pod adresem:
OdpowiedzUsuńhttp://blog.esky.pl/2011/06/niezwykle-rzeczy-ktore-przewozimy-samolotem/
:)
Fakt, wystarczy ludzka życzliwość.